[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jednak nań omdlenie i nie przestał się uśmiechać
do Danusi, która obcierała mu twarz zroszoną zim-
nym potem, a nawet nie przestał powtarzać
jeszcze: "Mojaś ty, Danuśka" - na co ona pochylała
289/334
za każdym razem swą przetowłosą głowę. Widok
ten wzruszył do reszty pana de Lorche, który
oświadczył, że gdy w żadnym kraju nie przygodz-
iło mu się widzieć serc tak czułych, przeto
poprzysięga uroczyście, jako gotów jest potykać
się pieszo lub konno z każdym rycerzem, czarnok-
siężnikiem lub smokiem, który by ich szczęśliwoś-
ci śmiał stanąć na zawadzie. I rzeczywiście
poprzysiągł ową zapowiedz natychmiast na ma-
jącej kształt krzyżyka rękojeści od mizerykordii,
to jest małego miecza, który służył rycerzom do
dobijania rannych. Księżna i ojciec Wyszoniek
wezwani byli na świadków tej przysięgi.
Lecz pani, nie rozumiejąc ślubu bez jakowegoś
wesela, przyniosła wina - więc pili następnie wino.
Godziny nocy płynęły jedna za drugą. Zbyszko,
przezwyciężywszy słabość, przygarnął znów
Danusię i rzekł:
- Skoro mi cię Pan Jezus oddał, nikt mi cię nie
odbierze, ale mi żal, że wyjeżdżasz, jagódko moja
najmilsza.
- Do Ciechanowa z tatulem przyjedziem -
odpowiedziała Danusia.
- Byle cię chorość jakaś nie napadła - albo
co... Boże cię strzeż od złej przygody... Musisz do
Spychowa - wiem!... Hej!... Bogu najwyższemu i
290/334
miłościwej pani dziękować, żeś już moja-bo jużci
co ślub, to tego moc ludzka nie odrobi.
%7łe jednak ślub ten odbył się w nocy i tajem-
niczo, i że zaraz po nim miało nastąpić rozstanie,
więc chwilami jakiś dziwny smutek ogarniał nie
tylko Zbyszka, ale i wszystkich. Rozmowa rwała
się. Od czasu do czasu przygasał też ogień w
grabie -i głowy pogrążały się w mroku. Ksiądz
Wyszoniek dorzucał wówczas na węgle nowe bier-
wiona, a gdy zapiszczało co żałośnie w szczapie,
jako często bywa przy świeżym drzewie, mówił:
- Duszo pokutująca, czego żądasz?
Odpowiadały mu świerszcze, a potem wzma-
gający się płomień, który wydobywał z cienia
bezsenne twarze, odbijał się w zbroi pana de
Lorche, rozświetlając zarazem białą sukienkę i
nieśmiertelniki na głowie Danusi.
Psy na dworze poczęły znów poszczekiwać w
stronę boru takim szczekaniem jak na wilki.
I w miarę jak płynęły godziny nocy, coraz
częściej zapadało milczenie, aż wreszcie księżna
rzekła:
- Miły Jezu! ma-li tak być po ślubie, lepiej by
pójść spać, ale skoro mamy czuwać do rania, to
i zagrajże nam jeszcze, kwiatuszku, ostatni raz
przed odjazdem na luteńce - mnie i Zbyszkowi.
291/334
Danusia, która czuła zmęczenie i senność, ra-
da była czym-kowiek się orzezwić, więc skoczyła
po lutnię i wróciwszy z nią po chwili, siadła przy
łóżku Zbyszka.
- Co mam grać? - zapytała.
- Co? - rzekła księżna - a cóż by jak nie oną
pieśń, którąś w Tyńcu śpiewała, kiedy to cię pier-
wszy raz Zbyszko ujrzał!
- Hej! pamiętam - i do śmierci nie zabaczę -
rzekł Zbyszko. - Jakem, bywało, to gdzie usłyszał,
to aże mi śluzy z oczu płynęły.
- To i zaśpiewam! - rzekła Danusia. I zaraz
poczęła brząkać na luteńce, następnie zaś,
zadarłszy jak zwykle główkę do góry, zaśpiewała:
Gdybym to ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Zląska,
Usiadłabym ci ja
Na śląskowskim płocie:
"Przypatrz się, Jasieńku,
Ubogiej sierocie!... "
Lecz nagle głos się jej załamał, usta poczęły
się trząść, a spod zamkniętych rzęs łzy
wydostawały się przemocą na policzki. Przez
292/334
chwilę starała się ich nie puścić spod powiek, ale
nie mogła - i w końcu rozpłakała się serdecznie,
zupełnie jak wówczas, gdy ostatni raz śpiewała
tę pieśń Zbyszkowi w krakowskim więzieniu, gdy
myślała, że mu nazajutrz szyję utną.
- Danuśka! co ci, Danuśka? - pytał Zbyszko.
- Czego płaczesz? Jakieże to wesele! - za-
wołała księżna. -Czego?
- Nie wiem - odpowiedziała, łkając, Danuśka -
tak ci mi smutno!.. taki żal!... Zbyszka i pani...
Więc zatroskali się wszyscy i nuż ją pocieszać,
nuż tłumaczyć jej, że to nie na długo tego odjazdu
i że pewnie jeszcze na święta zjadą z Jurandem
do Ciechanowa. Zbyszko znów objął ją ramieniem,
przytulał do piersi i wycałowywał łzy z oczu - ucisk
jednak pozostał we wszystkich sercach - i w tym
ucisku zbiegały im godziny nocy.
Aż wreszcie na dziedzińcu rozległ się odgłos
tak nagły i przerazliwy, że aż wzdrygnęli się
wszyscy. Księżna, zerwawszy się z ławy, zawołała:
- O dlaboga! %7łurawie studzienne! Konie poją!
A ksiądz Wyszoniek spojrzał w okno, w którym
szklane gomółki przybierały barwę szarawą, i
ozwał się:
- Noc już bieleje i dzień się czyni. Ave Maria,
gratia plena...
293/334
Po czym wyszedł z izby i wróciwszy po nie-
jakim czasie, rzekł:
- Dnieje, chociaż będzie ciemny dzień. To Ju-
randowi ludzie konie poją. Czas ci do drogi, niebo-
go!...
Na te słowa i księżna, i Danusia uderzyły w
głośny płacz i obie wraz ze Zbyszkiem poczęły
wyrzekać, tak jak wyrzekają ludzie prości, gdy im
przychodzi się rozstać, to jest, że było w tym
wyrzekaniu coś obrządkowego i zarazem jakby pół
zawodzenie, pół śpiewanie, które wylewa się z
dusz polnych tak przyrodzoną drogą, jak leją się
łzy z oczu.
Hej! nie pomoże już nic płakanie,
Już cię żegnamy, miłe kochanie,
Już płakanie nie pomoże,
Już żegnamy cię, nieboże,
%7łegnamy cię - hej!...
Lecz Zbyszko przytulił po raz ostatni Danusię
do piersi i trzymał ją długo, dopóty, dopóki mu
tchu starczyło i dopóki księżna nie oderwała jej od
niego, aby ją przebrać na drogę.
Tymczasem rozedniało zupełnie. We dworcu
rozbudzili się wszyscy i poczęli się krzątać. Do
294/334
Zbyszka wszedł Czech, giermek, dowiedzieć się o
zdrowie i pytać o rozkazy.
- Przyciągnij łoże do okna - rzekł mu rycerz.
Czech przyciągnął z łatwością łoże do okna,
ale zdziwił się, gdy Zbyszko kazał mu je otworzyć
- usłuchał jednak i tego rozkazu, nakrył tylko pana
własnym kożuchem, gdyż na dworze chłodno
było, choć chmurno - i padał śnieg miękki a obfity.
Zbyszko począł patrzeć: na dziedzińcu przez
lecące z chmur płatki śniegowe widać było sanki,
wokół nich siedzieli na zszerszeniałych i dymią-
cych koniach ludzie Jurandowi. Wszyscy byli zbro-
jni, a niektórzy mieli blachy na kożuchach, w
których przeglądały się blade i posępne promienie
dnia. Las zasuło całkiem śniegiem; płotów i
kołowrota prawie nie można było dojrzeć.
Danusia wpadła jeszcze do izby Zbyszka cała
już zakutana w kożuszek i lisią szubę; jeszcze raz
objęła za szyję i jeszcze raz rzekła mu na pożeg-
nanie:
- Chociaż i odjeżdżam, tom twoja. A on
całował jej ręce, policzki i oczy, które ledwie było
widać spod lisiego puchu, i mówił:
- Boże cię strzeż! Boże cię prowadz! Mojaś ty
już, moja do śmierci!
295/334 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • myszkuj.opx.pl