[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szczególnie naciągana. Statystycznie mniej więcej połowa z nich pozostawała pod pieczą nowych
tatusiów - tak by wynikało z danych o liczbie rozwodów - a wyglądało na to, że mają się świetnie.
Pozwoliłem, żeby ogarnęła mnie rozpacz, uczucie, które wydawało się lekko absurdalne w
piękne popołudnie w Miami. Pasażer zniknął, zostałem sam i nie wpadłem na żaden pomysł oprócz
tego, by zapisać się na aramejski. Mogłem mieć nadzieję, że bryła zamarzniętej brudnej wody
spadnie z przelatującego samolotu prosto na mój łeb i skróci moje cierpienia. Spojrzałem w niebo,
ale spotkał mnie tylko kolejny zawód.
Następna nieprzespana w połowie noc, przerwana tylko przez znajome dzwięki muzyki,
która wdarła się w mój sen i obudziła mnie, gdy już siadałem na łóżku, żeby ruszyć jej tropem. Nie
miałem pojęcia, dlaczego uznałem, że to dobry pomysł, a tym bardziej, dokąd chciała mnie zabrać,
ale najwyrazniej postanowiłem iść i już. Było oczywiste, że jest ze mną coraz gorzej, że staczam się
błyskawicznie w szarą, pustą otchłań szaleństwa.
W poniedziałek rano oszołomiony i zmaltretowany Dexter wszedł chwiejnym krokiem do
kuchni, gdzie z miejsca brutalnie natarł na mnie huragan Rita, który nadciągnął, wymachując
wielką stertą papierów i płyt kompaktowych.
- Chcę wiedzieć, co myślisz - powiedziała i uderzyło mnie, że lepiej, by akurat tego nie
wiedziała, zważywszy jak ponure ostatnio miewam myśli. Zanim jednak mogłem się zdobyć na
choćby łagodny sprzeciw, już cisnęła mnie na krzesło i zaczęła rozrzucać papiery.
- To kompozycje kwiatowe, które proponuje Hans. - Pokazała mi serię zdjęć, na których
rzeczywiście było coś jakby kwiaty. - Ta jest na ołtarz. I może jest trochę, och, sama nie wiem. -
Spojrzała na mnie z rozpaczą. - Myślisz, że będą się śmiać, że jest za dużo bieli?
Choć słynę z wyrafinowanego poczucia humoru, jakoś nie potrafiłem znalezć w kolorze
białym nic śmiesznego, ale zanim zdołałem ją uspokoić w tej kwestii, już zaczęła przewracać
kartki.
- W każdym razie - objaśniała - tak wygląda pojedyncze nakrycie.
I mam nadzieję, że będzie pasować do planów Manny'ego Borque'a. Może powinniśmy
poprosić Vince'a, żeby to z nim skonsultował?
- Cóż - wykrztusiłem.
- Boże, już tak pózno? - przeraziła się i nim wydobyłem z siebie choćby jedną sylabę,
rzuciła mi na kolana stosik kompaktów. - Zostawiłam sześć zespołów, resztę odrzuciłam. Mógłbyś
to dziś przesłuchać i powiedzieć, co sądzisz? Dzięki, Dex - ciągnęła nieprzerwanie, po czym
nachyliła się, pocałowała mnie w policzek i ruszyła do drzwi, już skupiona na następnym punkcie
porządku dziennego. - Cody? - zawołała. - Pora wychodzić, skarbie. Zbieraj się.
Nastąpiły trzy minuty zamieszania, którego punktem kulminacyjnym było to, że Cody i
Astor wsadzili głowy do kuchni, żeby się pożegnać, po czym trzasnęły drzwi frontowe i zapadła
cisza.
I w tej ciszy miałem wrażenie, że prawie słyszę, jak w nocy, słabe echo muzyki.
Wiedziałem, że powinienem zerwać się z krzesła i wypaść na zewnątrz z szablą w mocno
zaciśniętych zębach - wyskoczyć na jasne światło dnia, znalezć to coś, czymkolwiek było, dopaść
w jego legowisku i zabić - ale nie mogłem.
Internetowa strona Molocha zaszczepiła we mnie strach i choć wiedziałem, że to głupie, złe,
bezproduktywne i zupełnie nie w stylu Dextera, nie potrafiłem z tym walczyć. Moloch. Debilne
stare imię, nic więcej. Pradawny mit, który popadł w zapomnienie tysiące lat temu, obalony wraz
ze świątynią Salomona. Bujda, wytwór prehistorycznych wyobrazni, mniej niż nic - tyle że się tego
bałem.
Wyglądało na to, że nie mam innego wyjścia jak tylko dociągnąć do wieczoru, nie
wychylając się, i mieć nadzieję, że to coś mnie nie dopadnie. Byłem wykończony i może to
podsycało we mnie poczucie bezradności. Ale sam w to nie wierzyłem. Miałem wrażenie, że coś
bardzo złego krąży wokół mnie, coraz bliżej, z moim zapachem w nozdrzach, i już czułem, jak
zatapia kły w mojej szyi. Mógłbym próbować co najwyżej przeciągnąć trochę tę zabawę, ale
wcześniej czy pózniej nieznany wróg pochwyci mnie w szpony, a wtedy ja też będę meczał, bił
piętami w ziemię, aż umrę. Straciłem całą wolę walki; tak naprawdę nie miałem już w sobie nic
oprócz czegoś w rodzaju odruchowego człowieczeństwa, które powiedziało mi, że pora iść do
pracy.
Wziąłem stosik płyt Rity i wygramoliłem się z domu. A kiedy stałem pod drzwiami i
przekręcałem klucz w zamku, od krawężnika bardzo powoli oderwał się biały avalon, który leniwie
ruszył ulicą.
W obliczu takiej bezczelności moje zmęczenie i rozpacz ulotniły się bez śladu i, niczym
ładunek prądu, przeszyło mnie czyste przerażenie. Zatoczyłem się na drzwi, płyty wysunęły mi się
z palców i spadły na chodnik.
Samochód powoli podjechał do znaku stopu. Patrzyłem za nim, sparaliżowany i odrętwiały.
A kiedy jego światła hamowania zgasły i ruszył przez skrzyżowanie, coś się w Dexterze
przebudziło. To był gniew.
Może sprawił to absolutny, zuchwały, zimny brak szacunku, z jakim zachowywał się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • myszkuj.opx.pl