[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Samko niech pospiesza, bo się na wesele gotują, a lepiej by go przed tym sprzątnąć, aby nie
tryumfował. Gdyby nie ten wasz Niż - mówił dalej Krzychnik - już by pewnie było wszystko
skończone.
Stary Zarwaniec słuchając, jakoś nie bardzo to brał do serca; nie spodobało mu się, iż
podczaszy, sam w kąt się chowając, Samuela chciał na chyż wystawić i jego rękami żar
grzebać, aby swoich nie poparzył. Zmilczał więc. Oburzało go to, iż pieniędzy dać nie chciał,
a życie wziąć był gotów.
- Naszemu panu po tej imprezie spoczynek należy - odezwał się.
- Komu? Jemu? On nie spoczywa nigdy! Nie damy mu roboty, to sam znowu drugi Niż
wymyśli, a to jeszcze łaska Boża, że go jak przed kilku laty i teraz uniwersałami nie gonili,
chwytać nie kazali i banicji nie przypominali.
- Tać dawno przyschła - rzekł Zarwaniec. - Wiadoma rzecz, iż pan nasz chodził z
wojskiem na Moskwę, nie mówili mu nic, po sejmikach i zjazdach się okazywał, więc obawy
o to nie ma.
Andrzej głową strząsnął.
- Temu by zbytnio nie ufać - rzekł. - Banicja nie zniesiona, kiedy zechcą, ją odnowią, bo
ona nigdy waloru nie traci, aż prawnie odwołaną zostanie.
- Zapomnieli o niej wszyscy po trosze - rzekł Krzychnik. - Samuel się też zbytnio na oczy
nawijać nie potrzebuje. Ja mój plan mam, bylem jego dostał.
Pochwycił Zarwaniec za czapkę, która na ławie leżała, i szepnął, co więcej panu mu
powiedzieć zlecą.
- Nic krom tego, ażeby skoro przybywał, bo i mnie, i nam tak potrzebny jest, jak nigdy
nie był. Nie baw, pospieszaj, a gdy Samko powróci, znać mi dajcie, abyśmy się zjechali
Skłonił się Zarwaniec i wyszedł.
Rozdział siódmy.
Było to na krakowskim zamku pod niebytność królewską, gdzie sama tylko Anna
królowa pod ten czas mieszkała, a dokoła niej spokój wielki panował, bo się wszelkie życie
na dworze króla i we dworcu hetmana skupiało. Na zamku więc pusto było i smutno. Tu
mała tylko garstka przyjaciół i domowników królowej przesuwała się cicho i skromnie.
Nie te to już były czasy, gdy Anna Jagiellonka, po śmierci brata czoło stawiać senatorom,
elekcję gotując, krzątała się i na posługi miała możnych ludzi. Teraz ona, królową
zostawszy, w istocie panią być przestała. Dawano jej i opatrowano potrzeby, nie zbywało na
niczym, ale wpływu najmniejszego uzyskać nie mogła.
Małżeństwo z Batorym było tylko pozornym, aby jako mąż i król mógł panować, ją
wyzuwszy ze wszelkiej władzy. Nie komu to ona przypisywała, tylko Zamojskiemu, a bolało
ją mocno to wydziedziczenie. Kanclerz grzeczny i zimny, krew królewską i dostojeństwo
szanował, ale o tym, co się władzy i rządu tyczyło, ani mówić dawał. Sadziła królowa
kwiatki, suszyć kazała zioła do apteczki, myślała o grobach dla matki i brata, wychowywała
sieroty, pilno korespondowała ze Szwecją i tam się oczy jej zwracały i jej nadzieje; tam był
ten, którego za syna sobie przybrała - Zygmunt, któremu ona wszelkimi sposoby zapewnić
chciała po Batorym następstwo. Nie mając kogo kochać, do tego dziecięcia dorastającego
przywiązała się zaocznie, z całą namiętnością sieroctwa swojego. Choć w ten sposób matką
być chciała.
Król na królewskim zamku gościem bywał, albo w Grodnie dla łowów, albo na granicach
dla wojny mieszkając. W Krakowie było mu dla królowej ciasno i markotno, bo ta starsza
daleko od niego niewiasta przypominała mu, że ją dla korony poślubił. I rumienił się wojak,
a potargiwał brodę, chociaż tu był w swym żywiole, bo wojnę miał i ład do zaprowadzania, i
człowieka, który myśli jego zgadywał, a cudownie je spełniał. Tym człowiekiem był Jan
Zamojski, którego głową i rozumem wszystko stało, bo Batory kraju nie znał, z ludzmi nie
wiedziałby, jak się obchodzić, i bez niego może, jak Henryk, byłby tron porzucił, na którym
mu spokojnie usiedzieć nie dawano.
Z rana dnia tego ów zamek cichy nagle się zaludnił, hetman i kanclerz przybył z
Knyszyna, a skoro się o tym wieść rozeszła, popłynęły strumienie ludzi ku niemu, bo to
drugi król był, a Choć go niechętni głową "Czarnej Rady" zwali i gorzej, wszystkich oczy były
na niego obrócone.
Z górnych okien fraucymer skromny królowej pani patrzał na wozy, które na zamek
zachodziły, bo hetman się tu mieścił, aby być królowi na zawołanie pod bokiem.
W sile wieku był naówczas ten mąż, który wodze Rzeczypospolitej trzymał w swym ręku,
postawy wspaniałej i pięknej, lica męskiego, na którym rozum i stateczność jakby
wypiętnowane były. Na hetmana i kanclerza nic mu nie brakło, bo i wymowę, i postać, i
obyczaj miał senatorski, a mimo dobroci serca więcej w nim stałość i hart niż miękkość
jakąś widać było. Nie będąc z powołania rycerzem, gdyż więcej piórem niż szablą i głową niż
ręką pracował, hetmanić umiał i buława mu tak przystała, jakby się z nią urodził.
Kochali go otaczający, ale więcej jeszcze szanowali i obawiali się, bo wiedzieli, że
nieubłaganym był, gdy ze słabościami ludzkimi miał do czynienia, i choć im przebaczył
niekiedy, nigdy ich niewinnymi nie poczytywał. Skaził się kto w jego oczach, trudno już było
tę skazę zmazać - pamiętał ją zawsze. Ze dworu i wozów poznać było człowieka: ludzie
karności wielkiej, milczący, przybór pański, ale nie wystawny, przepychu nigdzie, świecideł
żadnych.
Nie ruszyliby się może tak ludzie na wiadomość o przybyciu króla, jak na wieść, że
kanclerz przyjechał. O niego się opierało wszystko.
Ledwie wszedł do swych komnat, do których mu przyboczny jego Heidenstein
towarzyszył, gdy z miasta na koniu nadbiegł mężczyzna średnich lat, ogorzały, krępy, twarzy
rycerskiej, ruchów żołnierskich, skromnie odziany... A tak pędził, aby stanąć co rychlej, że
gdy już u progu komnat był, pot z czoła długo ocierać musiał i dyszał, bo mu w piersiach
tchu brakło. Wreście, wypocząwszy nieco, za klamkę ujął, a w przedsieni znajdująca się
służba zaraz mu drzwi do hetmańskiej izby otworzyła.
Zamojski siedział za stołem wypoczywając, a gdy wchodzącego zobaczył, ręką mu skinął
uprzejmie i uśmiechnął się.
- Azaliś się ty mnie spodziewał? - zapytał.
- Choć nie wiedząc ani dnia, ani godziny - odparł rotmistrz piechoty Mroczek, ulubiony i
zaufany sługa hetmana.
- Maszli co nowego? - zapytał hetman.
- Siła rzeczy jest - rzekł rotmistrz - ale wszystko odgrzewane.
- Cóż Zborowscy robią? - zapytał Zamojski, trochę się marszcząc.
- To co zawsze, spiskują! - odparł Mroczek. - A mnie się widzi, nie przestaną, aż po łbie
który z nich oberwie.
- Myślę, że grozby dosyć będzie - odezwał się hetman. - Podczaszy najgorszym jest, ale
odwagi nie ma. Burczeć będzie i poduszczać drugich, sam nic nie pocznie.
- Na to ma Samuela - odezwał się Mroczek.
- Ten na Niżu z Kozaki - dodał hetman.
- Jako żywo, powrócił - śmiejąc się począł rotmistrz. - Cuda tedy powiadają, jako tam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • myszkuj.opx.pl